
W dzisiejszym świecie, gdy coraz więcej osób umiera z powodu COVID-19 oraz wielu innych chorób, myślenie o śmierci przewija się w naszych umysłach coraz częściej. Z drugiej strony, temat śmierci w aspekcie dawnych tradycji, kultury i niesamowitych zjawisk, wciąż intryguje.
W dawnych czasach, gdy medycyna nie stała jeszcze na tak wysokim poziomie jak obecnie, nierzadko zdarzało się że chowano żywcem w trumnie osobę, którą byt pochopnie uznano za zmarłą. Szczególnie powszechne było to w średniowieczu. Zapewne nigdy nie dowiedzielibyśmy się o tego typu zjawiskach, gdyby nie przenoszenie zwłok na cmentarzach, by zrobić miejsca na nowe pochówki. Gdy odkryto nienaturalnie ułożone w trumnie szkielety i ślady paznokci, rycia na wewnętrznej stronie drewnianych wiek, wniosek wydawał się jeden- niektóre osoby były pochowane za życia! Z czasem stało się to prawdziwym problemem, wręcz plagą. Jej ofiarą miał paść nawet słynny Piotr Skarga.
Powstało pojęcie tafefobii –lęku przed pogrzebaniem żywcem, szczególnie silnego na przełomie XVII i XVIII wieku oraz w pierwszej połowie XIX w. Czy starano się jakoś temu zapobiegać? Oczywiście, że tak. Konstruowano specjalne trumny, w których montowano systemy pozwalające sygnalizować na zewnątrz potencjalnemu zmarłemu że jednak żyje. Pociągając za sznurki mógł on uruchamiać choćby specjalne gwizdki, a konstrukcja trumny pozwalała na oddychanie pod ziemią. W zapisach testamentowych polecano sprawdzenie, czy dana osoba na pewno odeszła. Ciała więc kłuto nożem, przypalano, polewano wrzątkiem. Czasem pozwalało to niedoszłemu umarlakowi zachować życie, gdy budził się na przykład z letargu.
Gorzej, gdy pochowanego podejrzewano o wampiryzm. Kiedyś myślenie ludzi było o wiele bardziej prostsze niż obecnie. Gdy więc zmarł ktoś odstający od danej społeczności (ułomny umysłowo, zdeformowany fizycznie), kto za życia mógł być podejrzewany o konszachty z siłami nieczystymi, to z pewnością po śmierci mógł stać się wampirem. A zatem mógł nękać mieszkańców i pociągać inne dusze za sobą. Co robić? Ano najlepiej takiego trupa rozciągnąć, przybić mu ręce gwoździami, przebić serce kołkiem. A żeby zupełnie mieć pewność że taka osoba nie ożyje, najlepiej jeszcze obciąć mu głowę po śmierci. Archeolodzy w wielu miejscach w Polsce odkrywali takie pochówki, były one obecne także na Pomorzu.
Oczywiście, wampirów należało się obawiać. Żywili się oni ludzkim mięsem (szczególnie gustowali w wątrobie) i krwią, potrafili przybierać różne kształty zwierząt i dysponowali niezwykłą mocą. Wampirem najczęściej mogła zostać osoba pokroju samobójcy, rozbójnika, czarownika, podpalacza, odszczepieńcy i dzieci urodzone bez ślubu. Na Pomorzu wierzono że niektórzy rodząc się, mieli już znamiona wampiryzmu- przyszli na świat z jednym zębem lub „ w czepku na głowie”. Co ciekawe, panowała swoista typologia wampirów. „Dziewięciokrotnie umarły” to wampir urodzony właśnie z jednym zębem, a po śmierci leży w trumnie i gryzie. Taki umarły pociągał za sobą dziewięć ofiar, by znaleźć spokój. Przypadek takiego pochowanego dziecka miał miejsce pod Słupskiem, gdzie skończyło się to dekapitacją niedoszłego małego wampirka. W Damnicy, gdy pochowano pewną starą kobietę podejrzewaną o wampiryzm, włożono jej do grobu dwa woreczki piasku. Kobieta ta miała po śmierci przesypywać jedno ziarenko rocznie. Dopóki miała zajęcie, nie ruszała w świat polować na żywych.
Kolejnym typem wampira był „pożądliwy”. Zabierał on po kolei wszystkich członków swej rodziny. Istnieje podanie, że w Trzebiatkowej koło Bytowa pewien mężczyzna, który zwał się Witt „ wziął ostrą łopatę do kopania trofu i jednym ciosem odciął mu (wampirowi) głowę. Od tego czasu wampir już nie niepokoił mieszkańców(..)” Gorzej, gdy trafiło się na gatunek wampira zwany „Bezkostem”. Ów jegomość zamiast gnić sobie w ziemi po śmierci, wychodził na powierzchnię i wypijał krew ze swych ofiar. A że nie miał szkieletu, wyglądem przypominał wypchany krwią worek, wciskał się więc w każdą szczelinę.
Tak przynajmniej określono go w „Bestiariuszu słowiańskim”. Znajdziemy tam też inne osobowości, takie jak „Bożątka”, ciche i potulne istoty powstałe z duszyczek zmarłych dzieci, których nie zdążono ochrzcić, lub „Cmentarną babę” polującą na żywych wśród mogił. Z kolei „Latawiec „ za życia zmarł nagłą śmiercią, by powrócić jako powietrzny upiór.
Duchy i inne dziwadła
Okres Święta Zmarłych i Dnia Zadusznego, Halloween i pogańskie Dziady, gdy zmarli przodkowie nawiedzali żywych, wszystko to pobudzało do wyobraźni i wizji bladych i strasznych zjaw, duchów pojawiających się na rozstajach dróg, nękających pozostałych przy życiu.
Czego mogły chcieć od ludzi? Zmarli według wierzeń mogli powrócić na ziemię by sprawować opiekę nad pozostającymi przy życiu, upominać się o dopełnienie danej im obietnicy, domagać się sprawiedliwości. Mogli też prosić o pomoc by wyrwać się z zawieszenia między dwoma światami i wreszcie- co najgorsze, mogli po prostu straszyć i szkodzić. W kulturze dawnych mieszkańców Pomorza wszystko na tym świecie miało swój czas i miejsce, tryb życia był niezmienny. Trzeba się było z tym pogodzić i by godnie spędzić wieczność, należało być dobrą osobą za życia. Sama śmierć zaś była czymś naturalnym, często przybierała ludzką formę, personifikowano ją. Zmarłe matki potrafiły powrócić z zaświatów, by utulić do snu płaczące dzieci, pożegnać się z nimi lub je chronić przed złem. Zmarli powracali by doglądać swych dóbr. W majątku Puttkamerów koło Słupska zmarli właściciele ponoć skutecznie przegonili „nocnych amatorów kradzionego dobra”.
A obietnice dane zmarłym? Należało ich dotrzymywać, o czym świadczą wydarzenia z Darłowa i Szczecina. W pierwszym wypadku duch zmarłej kobiety dopominał się ukończenia zamówionego wcześniej wieńca i złożenia go na nagrobku, w drugim zaś- zmarła kobieta nękała sąsiadkę, która przywłaszczyła sobie jej piękną koszulę. Ktoś, komu nie zwrócono pieniędzy za życia, tak długo nękał dłużnika aż ten zwrócił dług rodzinie.
Tułaczce duchów natomiast starano się zapobiec tym, że śpiewano rozmaite pieśni kościelne, odmawiano modlitwy. Czasem- jak w wypadku pewnej kobiety zmarłej koło Miastka- wymagane były szczególne okoliczności. Tutaj akurat jej duch mógł być wyzwolony od ucisku tylko przez chłopa urodzonego w niedzielę. Jednak by uwolnienie było skuteczne, należało zachować całą sprawę w tajemnicy. A tej nie dochował pewien człowiek mieszkający koło Gwdy Wielkiej. Pewnego razu duch zmarłego zażądał, by ów jegomość nauczył się na pamięć pewnej pieśni i przez trzy noce z rzędu tą pieśń śpiewał na głos. Zostało to spełnione, lecz pewnego razu bohater opowieści wygadał się o całym tym niezwykłym zajściu. Od tej pory duch zaczął go prześladować: „gdy wieczorem wychodził ze swojego domu, coś uderzało go w twarz, jakby deską od prania”.
Takie to niezwykłe historie wiążą się ze śmiercią…
Tomasz Wojciechowski
Cały tekst ukazał się w tygodniku koszalińskim „Miasto”