
Kiedyś podczas rozmowy ze znajomym, zastanawialiśmy się, co jest w życiu najważniejsze, najbardziej przydatne. Może pieniądze, może zdrowie?
–Szczęście- odpowiedział bez namysłu.
–Dlaczego?- zapytałem.
–Zobacz, ci na „Titanicu” mieli na ogół pieniądze, zdrowie też. Ale wielu z nich zabrakło szczęścia i utonęli w lodowatej wodzie.
Miał rację. Ale pasażerom „Titanica” nie tyle zabrakło szczęścia, co miejsca w szalupach. „Niezatapialny” statek posiadał za mało łodzi ratunkowych i to kosztowało życie 1503 osób. Dlaczego tak się stało?
Chociaż „Titanic” miał posiadać pierwotnie 48 szalup, jego właściciele zdecydowali że jest to zagracanie pokładów i dyskomfort dla pasażerów, ceniących sobie przestrzeń spacerową. Zredukowano więc liczbę łodzi ratunkowych do 20, uznając iż jest to aż nadto. Najbardziej eksluzywny parowiec tamtej epoki miał być niezatapialny, a wdarciu się wody zapobiegał nowoczesny system grodzi wodoszczelnych. Okazało się że to nie wystarczy. O ignorancji i braku wyobraźni niech świadczy fakt, że podczas procesu projektowania oceanicznego kolosa, o wiele więcej czasu poświęcono na ustalanie wystroju wnętrz, na kwestię łodzi ratunkowych znaleziono dosłownie chwilę.
Dziewiczy rejs „Titanica”
Jedna z ocalałych tragedię „Titanica” wspominała, że na statku „wszystko było takie spokojne i piękne. Obrusy były białe i miękkie jak chmury. Pamiętam, że moja matka się bała a ojciec krzyczał, że ten statek jest niezatapialny. Matka powiedziała mu, że wszyscy zginiemy bo to jest igranie z samym Bogiem”. RMS „Titanic” powstał jako odpowiedź spółki White Star Line na sukcesy konkurencyjnej firmy żeglugowej Cunard Line. W powstanie „Titanica” zaangażował się J.P. Morgan, jeden z ówczesnych najbogatszych ludzi świata. White Star zamierzała zdominować pasażerską żeglugę na Atlantyku i miano to uczynić tworząc nową linię trzech najbardziej ekskluzywnych parowców. Koncepcję „Titanica” opracowali J. Bruce Ismay, prezes zarządu White Star, wraz z Wiliamem Pirie, prezesem stoczni Harland and Wolff w Belfaście. Głównym projektantem statku był dyrektor generalny Harland and Wolff, Thomas Andrews. Poszedł na dno razem ze swym dziełem, podczas gdy Ismay tchórzliwie czmychnął z „Titanica” w jednej z szalup, przeżywając jeszcze 25 lat. Ktoś napisał po latach o Ismay’u iż był świnią w ludzkiej skórze, pełnym zwierzęcych rządz i przeżartym egoizmem. Trudno po takiej opinii wyrobić sobie pozytywne zdanie o prezesie White Star.
Prace konstrukcyjne „Titanica” rozpoczęto w marcu 1909 roku, przy jego powstaniu pracowało aż 14 tysięcy ludzi. W momencie wodowania, dwa lata później, „Titanic” był pierwszym co do wielkości parowym statkiem pasażerskim na świecie. Charakteryzował się dwoma masztami i czterema kominami. Ten ostatni był atrapą, lecz zabieg ten był celowy, świadczyło to o wielkości i sile statku.
„Titanic” był luksusowym statkiem, ale głównie dla pasażerów pierwszej klasy. Ich stać było, aby zapłacić zawrotną kwotę 4350 dolarów za osobę. Za równowartość tego biletu uboga rodzina mogłaby przeżyć wtedy cały rok. Bogacze mieli do dyspozycji salony wypoczynkowe, restauracje, kawiarnie, czytelnię, basen, łaźnię turecką, siłownię, salon fryzjerski i cztery windy. Dziobowa klatka schodowa dla pierwszej klasy urządzona została w stylu króla Wilhelma i królowej Marii oraz otoczona balustradą w stylu Ludwika XIV. Nocą podświetlał ją ogromny, kryształowy żyrandol. W klasie I oferowano luksusowe apartamenty urządzone między innymi w stylu Ludwika XVI, z oddzielnymi garderobami, prywatnymi łazienkami oraz pokładami spacerowymi. „Titanic” wyznaczał nowe standardy przewozu pasażerów, wygrywając jakością podróży. Każdy z pokładów „Titanica” oznaczony był inną literą alfabetu. Najniżej znajdowały się kotłownie, maszynownie i ładownie.
Statek mierzył 268 metrów długości i 28 metrów szerokości. Od linii wody do pokładu był wysoki na 18 metrów. Aż 159 kotłów parowych zasilało 29 kotłów dając maksymalną prędkość 23 węzłów, by szybciej osiągnąć Nowy Jork. „Titanic” wyruszył w dziewiczy rejs do tego miasta w dniu 10 kwietnia 1912r. z Suothampton. Na statku znajdowały się miejsca dla 3500 osób, lecz na pokładzie znajdowało się nieco ponad 2 tysiące pasażerów w tym 128 dzieci.
„Titanic” zatonął na wodach Atlantyku w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku w ciągu zaledwie trzech godzin. Oficjalną przyczyną katastrofy, jak wszyscy dobrze wiemy, było otarcie prawej burty statku o górę lodową i pęknięcie w poszyciu kadłuba, a w dalszej kolejności wdarcie się mas wody do 5-6 przedziałów, co spowodowało zatonięcie „Titanica”. Spośród 2208 pasażerów i załogi, która się na nim znajdowała przeżyło niespełna 730 osób. Szczęśliwcy, którym udało dostać się do szalup, odpływali od tonącego statku przy akompaniamencie muzyki granej przez orkiestrę pokładową przy melodii protestanckiego hymnu Nearer, My God, to Thee (Być bliżej Ciebie chcę). Pasażerowie, którzy mieli mniej szczęścia, czekali na ratunek odziani w kamizelki ratunkowe w wodzie, której temperatura wynosiła zaledwie 0 stopni Celsjusza. W szybkim czasie następowało wychłodzenie organizmu i śmierć.
W katastrofie życie stracili niemal wszyscy z marynarzy – między innymi kapitan Smith, pierwszy oficer Murdoch, wszyscy mechanicy, radiotelegrafista Philips. Śmierć nie rozróżniała grubości portfela czy pozycji społecznej. Wśród tych, którzy zginęli, był milioner John Jacob Astor IV i magnat przemysłowy Isidor Strauss z żoną, adiutant prezydenta USA Archibald Butt i wspomniany już, sam konstruktor statku Thomas Andrews. Do momentu zatonięcia, trzech duchownych udzielało ostatniego namaszczenia. Jednym z nich był nasz rodak, 27 letni ksiądz Józef Montwiłł z Suwalszczyzny, który miał objąć parafię w Worcester w stanie Massachusetts. Zrezygnował z miejsca w szalupie ratunkowej, a jego ciała nigdy nie odnaleziono. Rozbitków z „Titanica” wziął nad ranem na pokład statek „Carpathia”, który dopłynął na miejsce katastrofy jako pierwszy.
Być może katastrofy udałoby się uniknąć, gdyby kapitan Smith zareagował na otrzymywane telegraficznie informacje o pojawiających się górach lodowych. Niestety, na „Titanicu” radiooperatorzy zajęci byli głównie wysyłaniem wiadomości i życzeń od pasażerów, a nie ostrzeżeniami o górach lodowych. Tylko jedna z sześciu odebranych wiadomości trafiła do rąk kapitana Smitha.
Szalupy ratunkowe

To nie kiepski żart. Pasażerowie najpierw przez pierwsze dwie godziny nie chcieli do końca uwierzyć w to, że potężny „Titanic” zatonie. Potem, gdy zaczęli bezładnie i w chaosie pakować się do szalup, zaledwie kilka z nich odbiło od burty statku wypełnionych kompletem pasażerów. Znacznie więcej łodzi ratunkowych nie było pełnych po brzegi. Tymczasem na pokładzie tłoczyli się przerażeni ludzie, dla których miejsce w którejś z nich było wybawieniem…
W trakcie rejsu nie ćwiczono ewakuacji, zatem członkowie załogi nie wiedzieli, w jaki sposób bezpiecznie opuścić szalupy na lodowatą taflę wody. Gdy kapitan Smith wydał polecenie opuszczenia okrętu, oficerowie po prostu nie do końca wiedzieli co robić.
Tragedia „Titanica” to nie tylko zatonięcie statku, ukazanie ludzkiej pychy i rządzy zysku. To przede wszystkim ludzie. Osoby, z których każda mogłaby nam opowiedzieć historię swojego życia. Choćby członkowie orkiestry na „Titanicu”. William Brailey miał zaledwie 24 lata, skrzypek Roger Bricoux- 20 lat, John Clarke 28 lat, Henry Hartley- 33lata, John Hume żył zaledwie 21 lat, Georges Krins był 23 latkiem, Percy Taylor liczył 40 wiosen, a wiolonczelista John Woodward miał 32 lata.
Z kolei Frank Aks, był synem polskiego emigranta- krawca z Łodzi Sama Aksa, mieszkającego w Londynie. Miał tylko 13 miesięcy gdy płynął z rodzicami owej feralnej nocy na „Titanicu”. Chociaż byli rozdzieleni w dwóch różnych szalupach, cała trójka została szczęśliwie uratowana. Frank Aks zmarł w Stanach Zjednoczonych 1991 r. jako 80 latek.
Wszystkim zainteresowanym tematyką „Titanica” polecam gorąco internetową encyklopedię www.encyclopedia-titanica.org . Jest ona co prawda w języku angielskim, ale stanowi świetne kompedium wiedzy- zawiera biogramy pasażerów, członków załogi, ogromną ilość zdjęć, rysunki pokładów. Nagle okazuje się, że „Titanic” żyje nadal.
Tomasz Wojciechowski
Tekst ukazał się w tygodniku koszalińskim „Miasto”