Wakacje studenckie w PRL-u

wspomnienia2Kiedy zostałem poproszony przez redaktora naczelnego o napisanie krótkich wspomnień z wakacji z przed lat, to pomyślałem sobie, że właściwie to nie ma o czym pisać. Głęboka komuna, trudne czasy, szare życie w smutnej rzeczywistości. Przynajmniej teraz tak postrzega się to powszechnie. Jednak po odrzuceniu ideologii, propagandowych haseł i polityki wyłania się całkiem niezły obraz. Moje studiowanie przypadło na lata tzw. „wczesnego Gierka”. W tym czasie Polska otworzyła się na zachód, zaczęła się zmieniać, więcej inwestowano, poprawiały się warunki socjalne ludności. Na uczelni, chociaż pod kontrolą, rozwijał się ruch studencki, młodzież bawiła się w klubie, wyjeżdżała na wycieczki, biwaki, dorabiała w spółdzielni studenckiej.

Gdy po zdanych pomyślnie egzaminach wstępnych, zostałem przyjęty na pierwszy rok studiów w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Koszalinie, to od razu zostałem skierowany do odbycia praktyki robotniczej w przedsiębiorstwie budowlanym. Jako przyszły student miałem w ten sposób odpracować uzyskany przywilej studiowania w ludowej Ojczyźnie. Cały sierpień 1972 roku pomagałem wyrównywać grunt pod ławy fundamentowe budynków przy ul. Sucharskiego na osiedlu Północ w Koszalinie. Błoto było niesamowite, buty gumowe zostawały w błotnistym gruncie. Mistrz budowy opowiadał nam o planach rozbudowy osiedla, w tym budowy zaplanowanych wieżowców dziesięciopiętrowych, które powstały w przyszłych latach. Mieszkaliśmy wtedy w akademiku nr 1 przy ul. Rejtana (pozostałych jeszcze nie było), a obiady serwowano nam w stołówce kombinatu budowlanego przy ul. Orlej. Popołudnia były ciekawsze. Jeździliśmy nad morze, zwiedzaliśmy okolice i oczywiście piliśmy koszalińskie piwo.

wspomnienia1
Kolejnym moim wakacyjnym spotkaniem z przemysłem była praktyka zawodowa, którą odbyłem w czasie studiów w nowo wybudowanych zakładach mięsnych w Koszalinie (obecnie jest tam firma rybna). W PRL-u były różne paradoksy i zabawne sytuacje. Nowe firmy były zwykle otwierane z okazji ważnych świąt państwowych. Zakłady mięsne w Koszalinie zaplanowano otworzyć z okazji święta Odrodzenia Polski, które obchodzono 22-go lipca. I tak uczyniono, rozpoczynając ubój zwierząt i przeróbkę mięsa. Otwarcie było bardzo uroczyste z udziałem najważniejszych oficjeli z Warszawy. Ponieważ jednak budowa zakładów nie została zakończona, to po tygodniu ustała produkcja i wykonywano dalsze prace wykończeniowe. W tych warunkach odbywałem moją miesięczną praktykę, jako przyszły inżynier mechanik, mieszając cement i wapno oraz malując na biało ściany magazynów i warsztatów.
W czasach socjalizmu zachęcano nas do tzw. konsumpcji zbiorowej, w tym do udziału w nieodpłatnych lub niskopłatnych imprezach zbiorowych. Podczas dwóch sezonów brałem udział w rajdzie młodzieżowym szlakiem Zdobywców Walu Pomorskiego. Szliśmy wtedy przez cały tydzień, w grupach około stuosobowych, promieniście z różnych miast regionu do Wałcza. Każdego dnia pokonywaliśmy pieszo około 20 km. Samochody wiozły nasze plecaki i namioty. Jechała też kuchnia wojskowa, która serwowała nam codziennie trzy posiłki. Biwakowaliśmy w ciekawych miejscach (najczęściej nad wodą). Popołudniami były liczne imprezy, konkursy, koncerty, zwiedzanie okolicy itp. Powstawały nowe znajomości, przyjaźnie i nie tylko.

Po drugim roku studiów postanowiłem urządzić sobie prywatne wyjazdy zagraniczne. Na zaproszenie mojej koleżanki Galiny, którą poznałem w ramach wymiany listów pomiędzy młodzieżą naszych krajów, poleciałem samolotem na tydzień do Leningradu (obecnie Petersburg). Do dziś pamiętam uroki tego miasta. Gospodarze gościli mnie wspaniale, postanowili pokazać swoje miasto i jego okolice. Po powitaniu na lotnisku, było drugie w domu z rosyjskim szampanem i kawiorem, wesołe spotkania z sąsiadami, wizyty w restauracjach i prawie białe noce. Jeszcze tego samego lata pojechałem z kolegami zwiedzać Czechosłowację i Węgry. Zabraliśmy ze sobą namioty, które zupełnie nie były nam potrzebne. W Pradze spotkaliśmy polskich studentów, którzy zaprosili nas do akademika, aby „powaletować” w wolnych pokojach studentów, którzy wyjechali do rodziny na kilka dni. Podobnie było w Budapeszcie. Spotkaliśmy Węgra, który miał żonę Polkę i mówił po polsku. Zaprosił nas do swojego mieszkania na kawę po węgiersku i załatwił bardzo tanie noclegi w schronisku młodzieżowym. Podczas zwiedzania spotkaliśmy też wycieczkę z Polski, której przewodnik zaproponował nam, aby się do nich dołączyć i wspólnie zwiedzać ciekawe miejsca. Wyjazd ten wspominam z dużym uznaniem dla ludzkiej życzliwości, jakiej cały czas doznawaliśmy od właściwie obcych, a jak pozytywnie nastawionych osób.

W czasach PRL-u bardzo prężnie działało studenckie biuro podróży „Almatur”. Było ono bardzo dobrze dotowane przez władze i dlatego oferowało studentom bardzo tanie wycieczki do bratnich krajów socjalistycznych. Były też oferty wyjazdów na zachód, ale nie cieszyły się one duży zainteresowaniem ze względu na wysokie ceny, które wynikały z czarnorynkowego kursu dolara. Młodym czytelnikom należy podać, że w tamtych czasach za średnią krajową pensję można było kupić około 20 dolarów i to tylko od prywatnych handlarzy. Korzystając z oferty „Almaturu” wybrałem się z kolegami z naszego koszalińskiego WSInż. (łącznie 6 osób) na dwutygodniową wycieczkę samolotową po Azji Środkowej. Jako piątkowy student dostałem dodatkową zniżkę i całość kosztowała mnie tylko jedno miesięczne stypendium studenckie. Wycieczka była okazała: Moskwa, Ałma Ata, Taszkient, Duszanbe, Samarkanda, Buchara itp. Wspaniałe zabytki, kultura wschodu, egzotyka. Co mnie zadziwiło, to niezwykle gościnni ludzie. Zapraszali nas do swoim domów, chcieli porozmawiać, ugościć. W tamtych czasach kwitł handel wymienny. Studenci z Polski zabierali ze sobą kosmetyki, materiały na sukienki, dżinsy, peruki damskie (była taka moda), wyroby skórzane itp. Po sprzedaży mięliśmy dużo rubli na zachcianki w restauracjach, zakupy w sklepach itp. Niektórzy kupowali złoto, które trzeba było potem przemycić do Polski. Pamiętam spotkanie przyjaźni młodzieży polskiej i radzieckiej. Po przedstawieniu takiej propozycji początkowo nikt nie chciał jechać na to spotkanie, ale nas w końcu namówiono. Spotkanie odbyło się w domu kultury. Biesiada była przy stołach obficie zastawionych miejscowymi owocami i ciastem. Serwowano różne gatunki wina. Po krótkim zapoznaniu wszyscy bawili się wesoło. Wino robiło swoje. Na koniec nikt nie chciał wracać do hotelu. W następnych dniach wszyscy domagaliśmy się następnego spotkania, ale organizatorzy już nie mieli tego w planie. Pozostał niedosyt przyjaźni międzynarodowej.

 

Kolejny raz skorzystałem z oferty „Almaturu” jako młody asystent na naszej Uczelni. W 1978 roku w czasie wakacji pojechałem ze studentami na dwutygodniową wycieczkę na Kaukaz. Wspaniałe widoki, wysokie ośnieżone góry i zielone doliny. Mieszkaliśmy w eleganckim hotelu na górskiej polanie. Codziennie były organizowane piesze wędrówki na różnych trasach. Były one tak zorganizowane, aby każdy niedoświadczony piechur sobie poradził. Byliśmy na lodowcu, przy wodospadach, na łatwo dostępnych niskich szczytach. Mieliśmy uroczego miejscowego przewodnika Gienę, który dużo opowiadał miejscowych historii, znał przyrodę i lokalne zwyczaje. Na wyróżnienie zasługuje pobyt w kaukaskiej saunie z wysoką temperaturą powietrza i zimną wodą w basenach. Uroku całości dodawało posypywanie rozgrzanych kamieni miejscowymi ziołami i popijanie przy tym czerwonego wina. Wrażenia na lata.

Po zmianach ustrojowych nasze wyjazdy wakacyjne zostały skierowane na Zachód. Sam odbyłem szereg wypraw, podobnie jak nasi studenci. Pozostał jednak sentyment do młodych lat, ciekawych wspomnień i licznych przygód. W życiu już tak jest, że po latach wspomina się najczęściej to, co było dla nas przyjemne i miłe, a o trudnościach staramy się nie myśleć.

Tadeusz Bohdal


autor jest Rektorem Politechniki Koszalińskiej

Registration disabled