No to jak? Idzie nowe, czy wraca stare? Pewnie i jedno i drugie. Zapowiedź likwidacji gimnazjów ożywiła nieco oświatowe środowisko, ale czy wstrząsnęła? Najpierw – w toku kampanii wyborczej do parlamentu – były zdawkowe uwagi niedoszłej pani minister edukacji Elżbiety Witek, że „społeczeństwo zgłasza postulaty”, że liczne spotkania z wyborcami potwierdziły oczekiwania na powrót do starego systemu ośmioklasowej szkoły podstawowej…
Kto tam był i to słyszał – niech się odezwie. Dzisiaj, realnie urzędująca minister edukacji Anna Zalewska zapowiada „szerokie konsultacje społeczne z wszystkimi zainteresowanymi stronami”, ale los kolejnej reformy oświatowej wydaje się przesądzony.
Dlaczego? Odpowiedź jest dość prosta: zmiany mają znaczny ciężar gatunkowy, da się je umieścić w szeregu sztandarowych reform, z którymi rządząca partia szła do wyborów. Kiedy przyjdzie czas rozliczeń i podsumowań – a przyjdzie, to będzie jak znalazł: obiecaliśmy i dotrzymaliśmy słowa. Świetna reforma, bo ważna społecznie, „wychodząca naprzeciw oczekiwaniom” i … prawie bezkosztowa. W porównaniu z programem „500+” , podniesieniem kwoty wolnej od opodatkowania, czy obniżeniem wieku emerytalnego, to po prostu darmocha! Ewentualne koszty wrzuci się samorządowi terytorialnemu, bo zawsze tak było. Jakieś tam konsultacje się pewnie odbędą, pro forma.
Trzeba się jednak spróbować oderwać od polityki, na którą nie mamy wpływu i spojrzeć na system gimnazjalny chłodnym okiem. Kiedy w 1999 roku minister Mirosław Handke (kto go jeszcze pamięta?) wprowadzał gimnazja, spotkałem tylko jednego nauczyciela popierającego te ideę – zachodniopomorskiego kuratora oświaty Pawła Bartnika; pozostali byli przeciw, a rozmawiało się na ten temat niemało. Prawie zapomniałem, ale nauczycielska „Solidarność” też popierała wprowadzenie gimnazjów, więc dzisiaj jest w niewygodnej pozycji. W toczącej się wówczas dyskusji zwracano uwagę na spore koszty budowy nowych szkół, lub adaptacji już istniejących, padały argumenty o nieuchronnych trudnościach wychowawczych, które pojawią się po zgromadzeniu 13 – 16 latków pod jednym dachem. Zamieszania dopełniała konieczność stworzenia nowej podstwy programowej, napisania programów nauczania i podręczników. I co z tego? Nic!
Zrobili jak chcieli. Teraz będzie tak samo, tylko prościej, bo wystarczy „odkurzyć” stare, trochę zliftingować, dorzucić modnych przypraw, podlać sosem narodowo – patriotycznym i gotowe. Z budynkami też jakoś będzie, jakoś – czyli po naszemu. Z czterech szkół działających w gminie Będzino tylko jedna może mieć problemy lokalowe z pomieszczeniem dwóch dodatkowych roczników uczniów. Dużo ważniejszym jest pytanie o kondycję dzisiejszych gimnazjów, o to, jak dają sobie radę z nauczaniem i wychowaniem polskiej młodzieży, jak wypadają na tle innych europejskich systemów edukacyjnych? Krótko: czy likwidacja gimnazjów to ruch w dobrym kierunku?
Przyjrzyjmy się faktom. Początki były trudne. Reforma z 1999 roku przeorała programy szkolne, wcisnęła dodatkowe ogniwo pomiedzy szkoły podstawowe i średnie ( + zawodowe). Proces docierania się nowego systemu trwał kilka lat, bo uczyli się go wszyscy: władze oświatowe, nauczyciele i uczniowie. Badania jakości kształcenia stawiały polską szkołę daleko w europejskiej stawce. Po paru latach wprowadzono „zewnętrzne badania jakości nauczania” w postaci sprawdzianu po szkole podstawowej i egzaminu po gimnazjum. Uczniowie kończący te szkoły pisali (i piszą do dziś) testy sprawdzające stopień opanowania wiedzy i umiejętności. Wyniki tych testów dawały jakieś pojęcie o pracy szkoły, a zebrane w skali kraju pozwalały na wyciągnięcie ogólnych wniosków i dokonanie szerszych porównań. „Zewnętrzność” tych egzaminów polegała na zastosowaniu jednolitego arkusza testowego, anonimowości wypełniających i sprawdzających testy.
Wykonano naprawdę ogromną pracę, przeszkolono tysiące egzaminatorów, sprecyzowano oczekiwania, jakie powinien spełnić absolwent szkoły. Efekty nie były natychmiastowe, ale w kolejnych badaniach PISA (Programme for International Student Assessment) organizowanych przez OECD, polskie szkoły pięły się w górę. Dzisiaj naprawdę nie ma wstydu; w Europie wyprzedzają nas jeszcze Finowie (i Estończycy w rozumowaniu w naukach przyrodniczych). Gwoli uczciwości dodam, że dalecy Azjaci w tych badaniach są niedoścignieni, ale to zupełnie inny temat. Dopiero umieszczenie polskich szkół w szerszym układzie odniesienia pokazuje, że system jest wydolny, sprawny, spełniający wymagania współczesności. Czy niczego nie trzeba już poprawiać? Ależ skąd! Trzeba, trzeba.
Zjawiska, o których piszę, znajdują potwierdzenie w licznych relacjach docierających do kraju od naszych ekonomicznych emigrantów rozsianych po Europie (i nie tylko). Oto rdzenni Brytyjczycy skarżą się na polskie dzieci, które pomimo bariery językowej zawyżają poziom nauczania w ich szkołach i są źródłem nieznośnego stresu szkolnego! Albo Polka w amerykańskiej rodzinie: obrała ziemniaki, pokroiła i usmażyła frytki! Zdumione dzieciaki dowiedziały się, że frytki robi się z ziemniaków! Takich przykładów znacie Państwo zapewne więcej.
Na koniec poważnie: co na to nauczyciele? Sprawa nie jest prosta. Minister Zalewska zanęciła podwyżkami płac w 2016 roku, likwidacją sprawdzianu po szkole podstawowej (bo egzamin gimnazjalny sam się zlikwiduje) i tzw. godzin karcianych. To duży pakiet i atrakcyjny dla naszej grupy zawodowej – można się spodziewać pewnego poparcia ze strony pedagogów. Obawy związane z możliwością utraty pracy dotyczą nauczycieli gimnazjalnych. W nowych-starych szkołach podstawowych ubędzie jeden rocznik uczniów. Przejdzie on do placówek ponadpodstawowych. Nie można mieć nadziei, że dyrektorzy tych szkół zatrudnią gimnazjalne „nadwyżki”. Prościej będzie dać parę nadgodzin swoim nauczycielom i mieć bezpieczną rezerwę na przyszłość.
Stanowisko największego, branżowego związku zawodowego w Polsce – Związku Nauczycielstwa Polskiego, który zrzesza ponad 300 tysięcy członków, jest jednoznaczne. Przeciw! W 1999 roku, kiedy wprowadzano gimnazja, też byliśmy przeciwni. Choroba zawodowa? Nie, raczej obawa przed zniszczeniem dorobku, który z takim mozołem wypracowano. Co do problemów wychowawczych produkowanych przez gimnazjalistów, to one nie znikną wraz z gimnazjami, bo nie tworzy ich typ szkoły, a wiek dojrzewania. Chciałbym się mylić, ale transmisje TV z sali sejmowej pokazują determinację obozu rządzącego we wprowadzaniu zapowiedzianych zmian. Po co dyskusje, skoro oni wiedzą lepiej jak ma być?
Radosław Siegieda
autor jest nauczycielem w jednej ze szkół powiatu koszalińskiego