Kiedyś, to były zimy!

Patrząc z perspektywy lat wszystko wydaje nam się znacznie większe. Pogodowo, uważamy, że lata kiedyś były cieplejsze a zimy bardziej mroźne. Jednak bywało różnie. Były zimy naprawdę z dużym mrozem i śniegiem i łagodne w stylu zachodnioeuropejskim. Jednak po latach wspominamy tylko te ekstremalne, które utkwiły nam w pamięci. Ja zapamiętałem szczególnie dwie zimy, które nazwano zimami „stulecia”.

Pierwsza była w latach 1962/1963 i druga w okresie 1978/1979. To były zimy z dużym mrozem- poniżej 20 oC, silnym wiatrem i obfitymi opadami śniegu. Ponadto były długotrwałe, zaczynały w grudniu a kończyły w marcu.

W 1962 roku byłem uczniem szkoły podstawowej w Świdwinie i uczęszczałem do trzej klasy. Przed świętami Bożego Narodzenia sypnęło śniegiem, powiało silnym wiatrem z siarczystym mrozem. Po świętach było jeszcze gorzej. Powstały trudności komunikacyjne, kłopoty z zaopatrzeniem sklepów, dotarciem do pracy. Pociągi jeździły z dużymi opóźnieniami. Większość osób spędziła Sylwestra w domu ogrzewając się pod kocem, często w niedogrzanych pomieszczeniach. A śnieg wciąż padał i w styczniu było go tak wiele, że chodziliśmy wewnątrz śnieżnych tuneli powstałych w wyniku odśnieżania chodników. Występowały przerwy w pracy, były dla dzieci dni wolne w szkołach, często nie było prądu elektrycznego. W tamtych czasach większość mieszkań miała ogrzewanie piecowe ze spalaniem węgla. Pamiętam, jak moi rodzice dwa razy dziennie palili w piecach (rano i wieczorem) aby ogrzać nasze pokoje. Rano długo leżeliśmy w łóżkach czekając aż temperatura w pomieszczeniach chociaż trochę wzrośnie.

Następnie było ciepłe śniadanie w postaci gorącej zupy, aby się rozgrzać i zacząć normalnie funkcjonować. Potem trzeba było wychuchać w szybie okiennej „okno na świat” (stopić lód) aby zobaczyć co dzieje się na zewnątrz. Pomimo tych trudności dzieciom jak zawsze dopisywały humory. Duża ilość śniegu sprzyjała zabawom na świeżym powietrzu. Miejskie parki, trawniki roiły się od wielu młodych ludzi, którzy jeździli na sankach, nartach (najczęściej swojej roboty) czy łyżwach. Mróz sprzyjał tworzeniu lodowisk. Wystarczyło wylać trochę wody, a już powstawała ślizgawka. Zimowe szaleństwo trwało kilka tygodni. W pamięci utkwiły mi czerwone od mrozu twarze moich kolegów z uśmiechem na ustach.

W 1978 roku w czasie Bożego Narodzenia nic nie zapowiadało nadejścia srogiej zimy. Święta upływały w radosnej rodzinnej atmosferze na tle łagodnego klimatu. Jednak już niedługo po świętach zaczęło się robić zimno, sypnęło śniegiem i powiało mroźnym wiatrem. Dzień przed Sylwestrem byłem w Warszawie i miałem wracać do Świdwina. Jakież było moje zdziwienie, gdy zapowiedzieli na dworcu duże opóźnienie mojego pociągu. A temperatura powietrza ciągle spadała. Było już w dzień minus 16 stopni. W końcu przyjechał pociąg do Szczecina i rozpoczęła się podróż. Dojechaliśmy tylko do Poznania, bo dalej tory były zasypane śniegiem. Czekaliśmy do rana, w końcu pociąg ruszył i dotarłem do Stargardu, wtedy jeszcze Szczecińskiego. Na dworcu nic się nie działo. Zapytałem w kasie, czym mam pociąg do Koszalina. Padła odpowiedź “proszę czekać”, ale od wczoraj nic nie jechało w tamtą stronę. Zrobiło mi się nieswojo i poczułem niepokój. Sylwester na dworcu w Stargardzie?

Może byłoby to nowe doznanie, ale zapewne mało przyjemne. Historia pokazała jednak, że wiele osób wtedy witało Nowy Rok na dworcu w różnych miejscach Polski. Powstał nawet na ten temat film Filipa Bajona pt. „Bal na dworcu w Koluszkach”, gdzie pasażerowie jednego z unieruchomionych pociągów organizują bal sylwestrowy. Bardzo interesujący i pokazujący w sposób ciekawy polskie realia. Mnie jednak nie dane było spędzić nocy sylwestrowej na dworcu w Stargardzie. Około godziny jedenastej odezwał się głos z dworcowego megafonu: „Opóźniony pociąg pospieszny Gryf ze Szczecina do Gdyni wjedzie na tor …”. Dziwne to było opóźnienie, bo wynosiło 28 godzin. Ale udało się, dojechałem do rodziny i zdążyłem jeszcze na obiad. Wieczór sylwestrowy spędziłem bez dodatkowych przygód na domówce w gronie rodziny i przyjaciół. Z telewizji dowiedziałem się, że wiele tras jest nadal nieprzejezdnych zarówno kolejowych jak i drogowych. A śnieg sypał i sypał, a mróz wzmagał się coraz bardziej.

W styczniu miałem zaproszenie na przysięgę wojskową kolegi, która miała się odbyć w Toruniu. Nie pojechałem jednak, bo pociągi kursowały ze znacznym opóźnieniem. Niektóre stały w trasie ponad dobę zasypane śniegiem do połowy swojej wysokości. Śnieżne i mroźne dni miały jednak również swoje dobre strony. Taka sytuacja sprzyjała pobytowi w miejscu zakwaterowania i prowadziła do wspólnych wieczornych spotkań młodych ludzi.

Mieszkałem wówczas w Hotelu Asystenta koszalińskiej uczelni Wyższej Szkoły Inżynierskiej (obecnie Politechnika Koszalińska). Było tam wtedy wielu młodych ludzi, którzy chcieli przebywać wspólnie i cieszyć się życiem. Wśród takich zimowych wieczorów z udziałem piwa i wina poznałem późniejszą moją żonę. Podczas jednej z biesiad poznaliśmy się i od razu wpadliśmy sobie w oko. I tak to się zaczęło w zimowy mroźny wieczór jednej z zim stulecia. Gorący żar rodzącego się uczucia stopił lody i zaczęła się oczekiwana wiosna. A następne zimy już nie były dla nas kłopotliwe.

Tadeusz Bohdal

autor jest wykładowcą akademickim na Politechnice Koszalińskiej i  przez dwie kadencje był Rektorem Politechniki Koszalińskiej.

Registration disabled